poniedziałek, 10 czerwca 2013

Ostatnia droga

Opowiadanie poświęcone końcówce Powstania Warszawskiego, dokładniej, wędrówce po kanałach jednej z grup żołnierzy. Zapraszam i namawiam do komentowania :)

-----------------------------------

Ostatnia droga


W milczeniu schodzą w ciemności. Obserwuję ich uważnie. Jest ich około piętnastu. Ubrania mają w strzępach, pokryte krwią i kurzem. Niektórzy noszą przewieszone przez ramiona karabiny, większość noże i finki przy pasie. Są w zupełnie różnym wieku: od kilku nastolatków aż po czterdziestoletniego dowódcę oddziału. Jednak na każdej twarzy malują się te same uczucia. Strach, obrzydzenie, ale również zdecydowanie i desperacja. Wiedzą, że nie mają wyboru. Wczoraj upadł Czerniaków. Mówiono, że Mokotów jeszcze się trzyma, ale najwidoczniej mylono się. Coraz więcej oddziałów schodzi do kanałów. Pokonują wstręt i zagłębiają w szlam, aby odbyć ryzykowną wędrówkę w stronę Śródmieścia, ewentualnie Żoliborza.
Decyduję się do nich podejść. Zeszli już wszyscy po metalowej drabince i bezradnie rozglądają się, nie mogąc się zdecydować, w którą stronę się udać. A od tego jestem ja.
- Siwa, przewodnik po kanałach – mówię, wynurzając się z cienia. Żołnierze wyglądają jakby zobaczyli anioła. Fakt, mają wyjątkowe szczęście. Coraz więcej oddziałów znika wewnątrz kanałów z powodu braku przewodnika. Gubią się i najczęściej umierają z głodu. Oczywiście, o ile udaje im się ominąć wszystkie pułapki Niemców. – Zapewne do Śródmieścia?
- Podporucznik „Tadeusz”. Dowódca 37 kompanii „Gwidosz”. Tak. Ale…
- Proszę nie przerywać, podporuczniku. Tutaj rządzę ja – żołnierze zdziwieni patrzą po sobie, ale nie protestują. Wiem, co myślą. Mała, wątła, nie wyglądam na swoje szesnaście lat. Jednak to ja wiem jak trafić na Śródmieście, nie oni. – Ktoś ma latarkę? To by bardzo ułatwiło sprawę.
- Tylko zapałki i dwie świece.
- Nieprzydatne.
- Nieprzydatne…?
- Nieprzydatne. Brakuje tlenu. Ogień gaśnie po chwili – nagle spostrzegam zajączka na ścianie tunelu. Kieruję, pełna nadziei, wzrok na lewe nadgarstki żołnierzy. Tak! Tak! Jeden z nich ma zegarek. Kiwam na niego. – Daj mi zegarek. Proszę – dodaję widząc, że chłopak zaczyna protestować. – Muszę być zorientowana, ile idziemy.
Wyrostek z niechęcią odpina i przekazuje mi swój skarb. Klepię go przyjaźnie w ramię i uśmiecham się. Spogląda na mnie, ale nie odwzajemnia uśmiechu. Jest bardzo przestraszony. Nic dziwnego. O kanałach krążą na powierzchni najstraszniejsze historie. W większości prawdziwe. Zerkam na 37 kompanię „Tadeusz”. Żołnierze patrzą na mnie wyczekująco. Ciekawe ilu z nich przeżyje, zastanawiam się.
- Droga, bez przeszkód, trwa kilka godzin. Jednak na takie szczęście, nie mamy co liczyć. Od teraz żadnych rozmów. Szwaby czają się na najcichszy dźwięk dochodzący z podziemi. Za mną!

Idziemy już dwie godziny. Słychać tylko chlupot butów, czasem postękiwania żołnierzy. Co dziwnego, do tej pory nie natknęliśmy się na żadną pułapkę. Kilka razy przemykaliśmy się pod studzienką. Słyszeliśmy szwargot Niemców i szczęk karabinów. Na szczęście dobrze wyszkoleni powstańcy przekradali się bezgłośnie, niczym szczury. Niemcy niczego nie zauważyli. Jednak teraz zaczęły się problemy. Zza ściany, prawdopodobnie kilka korytarzy dalej, rozlega się głośny wybuch. W tym momencie jeden z żołnierzy nie wytrzymuje:
- Dosyć, ja nie chcę!!! Zabijcie mnie, ja nie chcę!!! – biega w kółko w  cuchnącym szlamie. Mężczyźni próbują złapać go i uciszyć, ale on wyrywa im się. Słyszymy głuche uderzenia i jęk. Szaleniec uderza głową w mur. Wyda nas, panikuję. Ale jęki nagle cichną. Słyszę kroki i coś jakby szczęk noża wsadzanego do pokrowca. Czyli jednak… Nie było innego sposobu. Mogłam się tego spodziewać. Takie przypadki… Szaleńcy… Tak najczęściej kończyli. Odkrycie całej grupy lub śmierć jednostki. Tak naprawdę, nie ma się w takich wypadkach wyboru. Spoglądam smutno na majaczące w mroku sylwetki żołnierzy. Jeden z nich cicho płacze. Może szaleniec kiedyś był jego przyjacielem? A może to on go zabił i nie może sobie z tym poradzić? Nie mam pewności. Ale wiem, że moim zadaniem jest doprowadzenie powstańców do celu. Zaczyna się dalsza mozolna wędrówka.

Przy następnym skręcie - w prawo, powtarzam sobie w myślach. Ostatni „luksusowy” odcinek. O, to tutaj. Oddycham głęboko po raz ostatni i wchodzę w absolutną czerń. W bocznym kanale smród jest nie do zniesienia. Na dużo mniejszej przestrzeni zapach jest silniejszy. Jak zwykle zakręciło mi się od tego w głowie. Czuję, że coś ociera się o moją łydkę. Pewnie szczur. Po tylu miesiącach spędzonych w kanałach - najpierw biegania z meldunkami, potem pracowania jako przewodnik – te gryzonie nie robią już na mnie żadnego wrażenia. Przynajmniej jeden osobnik. Ile razy natykałam się na wielką grupę szczurów obgryzających z mięsa trupy żołnierzy, tyle razy cofałam się pospiesznie i obierałam okrężną drogę. Brrr… Taki batalion wygłodniałych gryzoni potrafi być bardzo niebezpieczny.
Idziemy zgięci w pół. Woda sięga nam do połowy uda. Najwyżsi żołnierze niemalże wodzą nosami po nieczystościach. W takich momentach modlę się, aby żaden z nich nie zwariował, nie dostał klaustrofobii. Taki powstaniec zostałby natychmiast… uciszony. Tak, to dobre słowo. Tak ciężko zabić swojego towarzysza broni, swojego przyjaciela…
Chlupot ścieków, szum małych strużek wpadających do głównego nurtu. Tak bardzo bolą plecy, tak bardzo bolą ugięte nogi. Tak bardzo chce się stąd wyjść, odetchnąć świeżym powietrzem…
Szuram nogami po dnie, podpieram się o śliskie od szlamu ściany. Wyjść, jak najszybciej wyjść! Nie dam rady… Dam, muszę dać! Muszę ich wyprowadzić, robiłam to przecież tyle razy!
Nie wiem, ile idziemy, zapewne kilka godzin. W takich ciemnościach, nie przerywanych nawet delikatnym światłem sączącym się ze studzienki, nie widać zegarka. Można polegać wyłącznie na własnej intuicji. W oddali jaśnieje, nie źle powiedziane…szarzy się okrągły otwór. Wyjście z bocznego, w końcu!
Wychodzimy do głównego kanału. Nasze oczy, które do tej pory widziały nieodpartą czerń, teraz bolą w szarości. Spoglądam na zegarek. Sześć godzin od wyruszenia. Czas całkiem niezły. Wyszliśmy pod studzienką, dlatego pokazuję zmaltretowanym powstańcom na migi, żeby byli cicho. Myślę, że to rozumieją, ale po przejściu przez kanał boczny mogą nie zachowywać się normalnie.
Na przeciwległej ścianie bielą się znaki wymalowane przez innych „kanalarzy”, ułatwiające orientację w terenie. Żeby dojść do Śródmieścia, to będzie…za dwa skręty w lewo, cały czas prosto i tam powinien być następny znak. Już niedługo ich wyprowadzę. Chwilę odpocznę na powierzchni, a potem wrócę w odmęty ścieków i smrodu, aby przeprowadzać następnych nieszczęśników na drugą stronę.
Do mojej świadomości powoli dochodzi wwiercający się w ucho dźwięk. Przeraźliwe piski i głośny chlupot wody. Po chwili czuję, że małe ciałka muskają moje nogi. To szczury! Powódź szczurów! Nagle widzę w głębi tunelu niesamowitą jasność. Niemożliwe, skąd w kanałach…? Chyba, że… Szwaby wlały naftę do kanału i wrzuciły jedną zapałkę… I ta jedna zapałka spowodowała jedną z największych plag tuneli. Pożar! Co zrobić?! Możemy wyjść na powierzchnię, ale to niebezpieczne. Niemcy są teraz wszędzie. Lepiej będzie pobiec w przeciwna stronę do ognia. Może on się wypali. Nie wierzę zbytnio w taką możliwość, ale tonący brzytwy się chwyta.
- Biegnijcie! Za mną!!! – krzyczę, nie przejmując się, że wróg mnie usłyszy. Ogień jest coraz bliżej, jest coraz głośniejszy, robi się coraz cieplej…
Pędzimy ile sił w nogach. Koło nas płynie lawina szczurów, ratujących się przed falą ognia. Zwierzęta piszczą niemiłosiernie, topiąc się nawzajem. Próbują wdrapywać się na gołe ściany. Są skazane na śmierć. My również. Nie damy rady uciec przed pożarem. Jedyne co nam pozostało, to szybka ewakuacja z kanałów. Modlę się o drabinkę prowadzącą do studzienki w górze. Jeżeli szybko się na nią nie natkniemy, udusimy się w dymie lub spłoniemy. Jest! Boże, dziękuję Ci!
Wspinamy się najszybciej jak potrafimy. W górę, w górę. Już pierwsi powstańcy odsuwają pokrywę, widzę skrawek szarego nieba. Zaraz się uduszę, dym drapie w oczy i krztusi w gardle. Ale ostatni ruch i już jestem na powierzchni. Pierwszy zbawienny oddech, szary świat z terkotem karabinów w tle. I nagle:
- Halt!

Stoję z policzkiem ocierającym się o mur, ręce mam uniesione nad głowę. Za sobą słyszę komendę:
- Lad!*
Szczęk ładowanej broni, szarość jesiennego nieba. Czy to całe powstanie na nic się nie przydało? Czy ci wszyscy ludzie umierali bez sensu? Czy teraz ja zginę za nic?
- Ziel!**
Krew na bruku, spokojne spojrzenie sąsiada. Nie! Ginę w obronie tego, co uważam za dobre. Tego, co uważam za słuszne. Tego, co uważam za…
- Feuer!!!***
Z całego serca krzyczę:

BÓG, HONOR, OJCZY…

*Ładuj!
**Cel!

***Ognia!

niedziela, 2 czerwca 2013

Opowiadanie 1

- Jeszcze laz! Wika, ploszę!
- Nie nie, już dosyć – odpowiedziałam Poli ze stanowczym uśmiechem. Kręciło mi się koszmarnie w głowie, ledwo co stałam na nogach, a ten maluch chciał jeszcze więcej kręciołów. Co z nią jest? Mój Raczek z ADHD, myślałam z czułością, spoglądając na już prawie trzyletnią siostrę.
Nagle poczułam jej mały nosek w swoim pępku i lepkie rączki obejmujące w talii.
- No ploooszę!
- No dobra, ale to już ostatni raz. Ok? – mała pokiwała główką na zgodę, ale ja w jej oczach widziałam takie charakterystyczne diabelne iskierki. Wiedziałam, że po ostatnim kręciole dalej będzie mnie namawiać, jak zawsze. – Pola, ostatni raz, rozumiesz?
Już nie czekając na odpowiedź, złapałam małą za nadgarstki i najpierw powoli zaczęłam się obracać wokół własnej osi. Coraz szybciej i szybciej, aż Polka pisnęła cicho i oderwała stópki od podłogi. Salon wirował mi w oczach, podłoga ślizgała pod stopami, a siostra śmiała się piskliwie.
Kiedy już nie mogłam wytrzymać, spowolniłam i delikatnie położyłam Polę na ziemi. Zaraz padłam obok niej z zamkniętymi oczami i językiem wywalonym na wierzch, dysząc ciężko. Wieczorne słońce przyjemnie ogrzewało twarz przez szybę. Niestety, światło przesłonił jakiś szeroki cień. Leniwie otworzyłam jedno oko i zobaczyłam proszącą buźkę Zuzi. Podskoczyła radośnie i wrzasnęła:
- Ja też chcem, ja też!
- Zuza, CHCĘ, nie chcem! – Zuzia jednak nie zwróciła na to uwagi i złapała mnie za ręce. Stęknęłam cicho, ale było mi głupio odmówić siostrze, skoro drugą przed chwilą sama zabawiałam. Jeszcze raz napięłam się i zrobiłam kręcioła z pięciolatką. Była cięższa od Poli, więc kręciłam ją krócej, a i tak znów czułam lekki ból pleców – Zuza do najszczuplejszych dzieci nie należała, choć nie była jakimś wielkim pulpetem.
Przeciągnęłam się i napotkałam smutnawe spojrzenie Lenki.
- Oj, nie nie nie! Lenuś, przykro mi, jesteś już za duża… - Biedna Lena, była akurat w takim wieku, że wyrastała z tych dziecięcych zabaw z Polą i Zuzą, ale i nie była na tyle duża, żeby się trzymać ze mną i z Michałem. Dziewięć lat, smutny wiek…
Przytuliłam Lenkę niezbyt delikatnie na pocieszenie, poszarpałam ciemne włoski i poszłam do swojego pokoju. Kątem oka zobaczyłam jeszcze jak siostra poprawia liliową opaskę i posyła smutny, ale i nieco poirytowany uśmiech.
Walnęłam się na łóżko i przez chwilę prowadziłam wewnętrzny bój: laptop czy książka? Po chwili ukochany „Piotruś Pan” wygrał bitwę, a ja niedbale zamknęłam nogą drzwi, nie podnosząc się nawet z łóżka. Gwar rozmów i odgłosy zabawy sześciu osób trochę przycichły, a ja zatopiłam się w lekturze. Odruchowo zaczęłam majtać nogami. Bezwiednie odsunęłam biurko od łóżka, przysunęłam, lewą nogę oparłam o ścianę, poczułam jakieś wystające coś… ŁUPS!
- Aua, co to, kurde, ma być?!!! – wrzasnęłam w przestrzeń. Zanotowałam, że w salonie ucichło, po czym usłyszałam niczym niezmącony, spokojny głos mamy:
- Dziewczynki, sprawdź któraś, co tam Wika wyrabia u siebie.
Rozległ się tupot trzech par stóp, a drzwi otworzyły się, uderzając o przeszkloną biblioteczkę.
- I co? – dobiegł mnie krzyk Michała.
- A nic – odkrzyknęły siostry. – Tylko na Wikę spadł obraz.
- Aha. To niech go powiesi z powrotem – mruknął niezainteresowany tata.